Miłość bezwarunkowa – przyjęcie dziecka takim, jakie jest
Anita Janeczek-Romanowska
Do relacji trzeba dwojga, chciałoby się zaśpiewać i dodać: przynajmniej dwojga. Relacja między rodzicami a dzieckiem buduje się już od samego początku – kiedy czekamy na narodziny, kiedy witamy je na świecie, kiedy wracamy ze szpitala do domu i w każdej kolejnej chwili razem. Bez jakiejś tajemnej wiedzy i szkoleń, bez certyfikatów i tytułów, wchodzimy w to i żywo uczestniczymy w budowaniu więzi z dzieckiem. Dajemy, ale też dostajemy, uczestnicząc i współtworząc wyjątkową relację. Relację, której warto nadać tryb bezwarunkowy.
Dostajemy na ręce cud istnienia
Bezbronną istotę szukającą bezpieczeństwa i bliskości. Przychodzi do nas z całym swoim „byciem”. Zwykle rozpływamy się w zachwycie, bo po prostu jest. I to już wystarczy, to może być wszystkim. Zdarza się jednak i tak, że do owego bycia dopisujemy kilka punktów: oczekiwania, powinności czy też nasze osobiste doświadczenia i rodzinne bagaże. Od planów na przyszłość po imię po dostojnym dziadku, projektujemy i programujemy:
- „powinno być”,
- „dobrze by było”,
- „nadzieja całej rodziny”,
no i jeszcze coś z kręgu porównań:
- „nie będzie taki wstydliwy, jak ja” albo
- „zobaczycie, ono was wszystkich przegoni, we wszystkim”.
Gorzej, gdy ono nie chce przeganiać, musieć i zachwycać, nie chce być nadzieją, ratunkiem i projektem. Chce być sobą, po prostu. Z mocnym i silnym przekonaniem, że to wystarczy, bez względu na to, z czym owo „bycie sobą” się wiąże. Czy będzie to przebojowość czy skłonność do wycofania, czy towarzyskość czy duża potrzeba samotności, czy będzie to pęd do życia w biegu, czy powolny wzrost albo filozoficzna celebracja chwili. Dostać uczestnika relacji bez warunków, czyli przyjąć go za to, że jest. W relacji z dzieckiem wydaje się być to wyjątkowo ważne. Zaakceptować, przyjąć, z przekonaniem, że więcej nie trzeba, że nie trzeba inaczej. To niezwykle trudne zadanie wszędzie tam, gdzie spotykają się nasze wyobrażenia i wymogi narzucone przez społeczeństwo, gdzie wyjątkowość musi zetknąć się z ramami i sztywnymi schematami, gdzie kusi nas, by przykładać kolejne miary i wytyczne, zamiast być razem, po prostu, bezwarunkowo.
Akceptacja
Wyzwaniem staje się również funkcjonowanie w bezwarunkowej relacji w codzienności. To nieustanne wysyłanie sygnału akceptacji nie tylko dla tego, co miłe i cieszące oko, ale też dla tych wszystkich kwestii, które są trudne i wymagają poszukiwania nowych rozwiązań. Najbardziej widać to w kwestii emocji i zachowania dziecka. Łatwo jest być bezwarunkowo obok pogodnego, beztroskiego dziecka, które przez otoczenie określane bywa mianem grzecznego, cokolwiek to oznacza. Nieco większym wyzwaniem jest bezwarunkowa akceptacja tego, co trudne w sferze uczuć i dziecięcych reakcji. Złość, smutek, strach często określane są mianem negatywnych, a nawet niechcianych emocji. A przecież one też są dobre – trudne, ale dobre. Paradoks? Niekoniecznie. Jeśli przyjmiemy założenie, że frustracja jest niezbędna do rozwoju, a zachowanie dziecka to jakiś komunikat, łatwiej będzie nam dostrzec ową trudność, a nie negatywny znak danych reakcji. Przez wiele lat funkcjonowało przekonanie, że pewne uczucia lepiej stłumić, a okazywanie ich jest oznaką słabości i może wiązać się z odrzuceniem.
„Jak będziesz tak płakać, to mamusia nie weźmie cię na ręce” albo „Nie złość się, nic się nie stało” to tylko bezwiednie rzucane hasła. Dla dziecka (i dla dorosłego zresztą też) mogą one jednak oznaczać nic innego jak „w tej relacji akceptujemy tylko to, co przyjemne, a trudne emocje nie są mile widziane” a nawet „w tej relacji ty nie jesteś mile widziany z tymi trudnymi emocjami”. Wyzbycie się tych naleciałości nie jest jednak łatwe, w większości z nas siedzą one bardzo głęboko, a rzucenie „chłopaki nie płaczą” wydaje się być mniej angażujące niż „widzę, że jest ci trudno, chcesz porozmawiać?”.
Bezwarunkowa akceptacja to nie tylko przyjęcie dziecka takim, jakie jest, ale też codzienne funkcjonowanie z tym, co ono ma do zaoferowania. Z jego uśmiechem, ale też złością, z okresami spokoju i rozwojowymi zmianami, z gotowością do współdziałania i z jego osobistym, niezwykle ważnym „nie”. To też bardzo istotna kwestia nagród i kar, które wywodzą się z teorii warunkowania. Z założenia system ten oznacza, że określone reakcje wiążą się z konkretnymi warunkami. Temat kar i nagród to tak naprawdę temat rzeka, wart do rozważenia i pogłębionej refleksji wszędzie tam, gdzie dążymy do zbudowania relacji bezwarunkowej, istotnej z racji samego bycia razem, a nie towarzyszących temu założeń.
Dzieci nie potrzebują idealnych rodziców
Przyjmując dziecko z całym jego „jestestwem” stajemy przed kolejnym wyzwaniem, jakim jest nasz wkład w ową relację. Wertujemy poradniki, kursy i warsztaty albo stawiamy na autorytety. Chcemy idealnie, chcemy bez błędów, chcemy perfekcyjnie. Mówimy o akceptacji, jednocześnie rzadko dając ją sobie. A przecież nikt z nas nie rodzi się rodzicem, a już tym bardziej tym „idealnym”. Jakże uwalniająca może być myśl i przekonanie, że nasze dzieci wcale takich rodziców nie potrzebują. Tak, jak my nie musimy stawiać im warunków w byciu w relacji, tak i one nie stawiają ich nam. Jesper Juul w książce „Nie z miłości” pisze „Dzieci mają prawo do życia z dorosłymi, którzy nie udają, że są nadludźmi”. Dając dzieciom prawo do wolności i autentyczności, dajmy je też sobie. Oczywiście nie oznacza to przyzwolenia na przemoc i zaniedbanie, ale dopuszcza gorsze chwile, leniwe dni a przede wszystkim błędy, na których uczymy się każdego dnia. Donald Woods Winnicott, brytyjski psychoanalityk i pediatra, stworzył wiele lat temu termin „wystarczająco dobra matka”. To matka, która nie jest idealna i wcale do tego nie dąży. Zaspokaja potrzeby dziecka, jednocześnie mając świadomość, że oprócz tego, co przyjemne, w relacji tej może pojawić się też to, co trudne. Jej rolą nie jest osiąganie stanu zen i wiecznego szczęścia w macierzyństwie, ale otwartość na dziecko przy jednoczesnej ochronie go przed własną frustracją, która może się pojawić i jest to zupełnie normalne.
Do relacji trzeba przynajmniej dwojga, a do bezwarunkowej relacji trzeba akceptacji dla każdej ze stron – nie tylko dla dziecka, ale również dla siebie. Oczywiście nie oznacza to, że pozwalamy sobie na totalny luz, brak własnych granic i szacunku dla granic innych. To raczej przyjęcie postawy, w której bierzemy w ręce to, co mamy i razem budujemy z tego więź, jednocześnie wzrastając w niej i ucząc się każdego dnia.
Anita Janeczek-Romanowska
Psycholog dziecięcy. Fascynuje się tematyką więzi, praktykuje Rodzicielstwo Bliskości.
Odwiedź stronę autorki/autora: http://bycblizej.pl/